Kraftowy browar, nostalgiczny bromance i doganianie zachodu



Jeśli polski punk nadal kojarzy Ci się z tanim winem, absolutnym brakiem dbałości o brzmienie i tekstami pełnymi rymujących się -izmów i -acji, to być może ucieszysz się, że czasem i my możemy mieć ładne rzeczy. Że możliwe jest doganianie zachodu, choć może nie do końca w taki sposób, w jaki wymarzyła to sobie nasza klasa polityczna.

daysdaysdays odpuszczają sobie rewolucję i irokezy, zamiast tego podrzucając słuchaczom odrobinę nostalgii, trochę autoterapii, kapkę wypalenia zawodowego i coś między amerykańskim (hej, doganiamy zachód) quiet quitting a graeberowską pracą bez sensu. Przebodźcowanie i wycofywanie się w stronę prywaty to raczej nie są kojarzące się z punkiem postawy, ale być może po prostu wszyscy jesteśmy zmęczeni? Jest w tym coś z kondycji świata, kto wie, czy więcej, niż we wspomnianych już -acjach i -izmach. Powróćmy jednak do tu byłem. Wydaje się, że warstwa tekstowa jest na tym albumie sprawą dość wtórną: przede wszystkim rządzą gitary, czerpiące z dobrych wzorców (powiedzmy: Braid, Joyce Manor i The Story So Far), ale brzmiące w wielu miejscach bardziej stonerowo, niż punkowo, z — tu będzie brzydkie słowo — dystansem, nie do końca serio, jakby to wszystko tak naprawdę przydarzało się komuś innemu. Nie sądzę, by alienacja była najlepszą drogą do szczęścia, ale jeśli jest w stanie dać nam szesnaście minut i czterdzieści sześć sekund doganiającego zachód emo/punka, to może warto spróbować.


Komentarze

Popularne posty