Nisko zawieszony owoc to owoc, którym możemy się cieszyć w dowolnym momencie

Przełożona przez Annę Skucińską "Katastrofa w wyobrażeniu", pochodzący z 1965 r. esej Susan Sontag, to spektakularny płomień wymierzony w rozżarzone popołudnie. Autorka bezpardonowo atakuje filmy science fiction, porównując je do westernów i zdradzając punkt po punkcie typową ramę scenariusza takiej wysoko- bądź niskobudżetowej pozycji. Przypominam, że jesteśmy w połowie lat sześćdziesiątych, na długo przed "Gwiezdnymi Wojnami", "Łowcą Androidów", "Terminatorem" czy ostatnimi przebojami w rodzaju "Stranger Things" i "The Last of Us", a tu już sztywne ramy, odgrzewanie kotleta i zmęczenie materiału. Niezależnie od tego, czy potraktujemy esej jako diagnozę, czy prognozę, sytuacja wydaje się dość niepokojąca.

Pomijając dobrą zabawę przy dopasowywaniu blockbusterów do zaproponowanych przez autorkę punktów typowej fabuły, naprawdę interesująco zaczyna się robić tam, gdzie pojawia się nauka, czy to w osobie zaniedbującego żonę protagonisty-odludka, czy też zespołu badawczego wytypowanego przez akurat reprezentujące ludzkość ciało polityczne. Przeskakując przez Szekspira, Goethego i Poego, autorka zwraca uwagę na magiczną aurę, która z reguły spowija działalność naukowców, oraz rozróżnienie na magię "białą" i "czarną". Sontag pisze, że nauka (w warunkach filmu science fiction, ale niestety chyba także szerzej, w tzw. społecznym odbiorze) jest postrzegana jako pożyteczna, gdy jest UŻYTECZNA, co pozostawia niewiele miejsca na zwyczajną ciekawość świata i wprawiających go w ruch mechanizmów. Znowu więc odpowiedzi na znane, dotkliwe i powracające pytania wyceniane są wyżej, niż odpowiedzi, które na swoje pytania będą musiały jeszcze trochę poczekać. Wybacz, laserze.

A gdzie pojawia się ten tytułowy low hanging fruit? Międląc na wszystkie strony ułożone przez Sontag ramowe scenariusze, zacząłem się zastanawiać nad możliwością zaistnienia filmu science fiction, który — całkiem serio, bez ciągłego mrugania okiem do widza — zaprezentowałby tak palącą potrzebę zamanifestowania niepopartego wiedzą sceptycyzmu wobec osiągnięć naukowych.
Zamiast naukowca-odludka i zespołu badawczego mielibyśmy więc ezoinfluencerów i uczestników Polskiego Konwoju Wolności, a dalej już jakoś pójdzie (lub z hukiem pojedzie): wystrzeliwanie w kierunku stratosfery rakiety mającej udowodnić płaskość Ziemi, liczne, niezbyt skoordynowane próby zapobieżenia globalnej (ha, czy aby na pewno?) katastrofie poprzez wyjście ze strefy komfortu i zmianę nastawienia. Casting pozostawiam Państwu. Oglądalibyście?



Komentarze

Popularne posty