Wątpliwe etycznie zachowanie, na które z pewnością nie pozwoliłby "Fallout"

 "High On Life" zapowiadało się naprawdę dobrze: kwaśna, biopunkowa oprawa graficzna (może i ciutkę spóźniona, ale wciąż estetyczna), absurdalny, przyciężkawy humor rodem z popularnej kreskówki dla nieco starszych dzieci, pierwszoosobowa akcja z gadającym pistoletem po prawej stronie ekranu.

Zanim zacznę marudzić, pochwalę samouczek, nawiązujący do opartych na sprite'ach FPS-ów sprzed czasów pierwszego Quake'a, całkiem dynamiczny, filmowy prolog, niekiedy milutkie pogawędki z bronią (która, jakby się dłużej zastanowić, jest w zasadzie towarzyszem broni) i przemierzających miasto NPC-ów, którzy wyglądają jak figurki Homera J. Simpsona wyprodukowane przez firmę, która nie wykupiła licencji na wykorzystanie wizerunku postaci. To się państwu udało. 

Dlaczego więc "High On Life" nie zachwyca, choć przecież ma tak dobre papiery na granie?

W zasadzie widzę dwie główne przyczyny takiego stanu rzeczy:
1). Zaskakująco dużo przestrzeni wypełniają elementy łamigłówkowo-zręcznościowe, które znacznie częściej frustrują, niż stanowią źródło satysfakcji (być może przy wykorzystaniu myszki i klawiatury okazałyby się miłymi przerywnikami; na padzie, dla bambika grającego w sumie przez trzy-cztery godziny w tygodniu, to zbędny stres);
2). Strzelanie niesie ładunek radości porównywalny chyba tylko z wyciąganiem wilgotnej skarpetki z bębna pralki.

Serio, pociąganie za spust w "High On Life" po prostu nie dowozi. Daleko mu do radosnej rozwałki z Halo czy Gears of War, ba!: nawet dwudziestoletni Unreal Tournament 2003 kojarzy się znacznie lepiej, zwłaszcza w kategorii "Flak cannon".

Piu, piu, żeś zdechł.

Zero emocji, motorcycle emptiness.

Gdyby mechanika strzelania była rozwiązana lepiej, prawdopodobnie dałoby się przełknąć elementy zręcznościowe (choć jeśli w shooterze powtarzasz poszczególne segmenty nie z powodu wymagającej walki, a raczej ze względu na nieudany skok, to coś poszło nie tak), a tak nie bardzo jest po co przygryzać wargi.

I nie zmieniają tego autotematyczne żarty, easter eggi (tutaj w zasadzie wszystko jest easter eggiem), uroczy emerytowany bounty hunter anektujący kanapę protagonisty i kolejne warstwy nawiązań popkulturowych.

Serio, nawet wątpliwe etycznie zachowanie, na które z pewnością nie pozwoliłby "Fallout", nie przynosi oczekiwanej radości, bo sam wystrzał przypomina raczej nędzne pierdnięcie, niż potężny, słyszalny w całej dzielnicy huk.

Na nic światotwórstwo, gdy świat nie niesie satysfakcji.




Komentarze

Popularne posty