Filmowy spęd, czyli co powinniśmy wiedzieć, a czego nie wiemy

 

W niektórych dyskusjach o czytelnictwie można natrafić na ślad "Jak rozmawiać o książkach, których się nie czytało" Pierre'a Bayarda. Wydany w Polsce przez PIW esej jest jednak zupełnie niepotrzebny w naszych warunkach (i mówię to z pewną stanowczością, choć książki nie czytałem): do mówienia o dziele kultury, z którym nie mieliśmy styczności, w zupełności wystarczy okopanie się na pozycjach.

Odpowiednio wymierzony ładunek emocjonalny plus kilka zwrotów zaczerpniętych z "Podręcznika Początkującego Paszkwilanta" (moim faworytem jest "spęd filmowy", i myślę, że uroczo byłoby upowszechnić to określenie na platformach zajmujących się dystrybucją biletów na festiwale) to zdaje się więcej, niż dość. Dzieło staje się piłeczką w odwiecznej partii tenisa stołowego: gra prawica z prawicą, każde zagranie może okazać się tymczasowo decydujące, piłki zużywają się coraz szybciej, kolejne ataki mają niewiele wspólnego z duchem gry, ale siedzimy i próbujemy nadążyć, bo zdaje się, że zapomnieliśmy, że da się inaczej.

Piłeczkę znosi czasem resentyment, innym razem jakaś konkretna, personalna niechęć zwycięża, ale przecież ostatecznie przegrywamy wszyscy.

Oczywiście obrywają niewinni i Ci, którzy próbują im pomóc, rozgrywka się zaostrza, to wyjątkowo krwawy sport, i nie ma tu miejsca na ludzkie odruchy, służby medyczne już dawno zostały odesłane do domu:

Dalej mamy Kafkę, Becketta i Ionesco w charakterze twórców nagłówków na portalu jednego z tygodników opinii, a z dwóch brawurowych zdań dowiadujemy się, że krytycy nie ukrywają swoich (lewicowo-liberalnych, a więc dość nieistniejących) poglądów, a cenzura działa. 

Na szczęście puenta, tuż po tym, gdy na scenę wchodzi Zbigniew Ziobro, przynosi wybawienie, odpędzając moje obawy przed pisaniem o wciąż nieogranym Starfieldzie. Nie musiałbym się niczego wstydzić.



Komentarze

Popularne posty