Filmowy spęd, czyli co powinniśmy wiedzieć, a czego nie wiemy
W niektórych dyskusjach o czytelnictwie można natrafić na ślad "Jak rozmawiać o książkach, których się nie czytało" Pierre'a Bayarda. Wydany w Polsce przez PIW esej jest jednak zupełnie niepotrzebny w naszych warunkach (i mówię to z pewną stanowczością, choć książki nie czytałem): do mówienia o dziele kultury, z którym nie mieliśmy styczności, w zupełności wystarczy okopanie się na pozycjach.
Odpowiednio wymierzony ładunek emocjonalny plus kilka zwrotów zaczerpniętych z "Podręcznika Początkującego Paszkwilanta" (moim faworytem jest "spęd filmowy", i myślę, że uroczo byłoby upowszechnić to określenie na platformach zajmujących się dystrybucją biletów na festiwale) to zdaje się więcej, niż dość. Dzieło staje się piłeczką w odwiecznej partii tenisa stołowego: gra prawica z prawicą, każde zagranie może okazać się tymczasowo decydujące, piłki zużywają się coraz szybciej, kolejne ataki mają niewiele wspólnego z duchem gry, ale siedzimy i próbujemy nadążyć, bo zdaje się, że zapomnieliśmy, że da się inaczej.
Piłeczkę znosi czasem resentyment, innym razem jakaś konkretna, personalna niechęć zwycięża, ale przecież ostatecznie przegrywamy wszyscy.
Komentarze
Prześlij komentarz