Nie do końca wiemy, o co chodzi, więc nazwiemy to "abstrakcjonistyczną poezją"


Bryan Devendorf usiadł za PRAWDZIWYMI bębnami i zrobił bum.

To najważniejsze, co musicie wiedzieć o wydanym kilka dni temu nowym albumie the National. Muzyka kwintetu z Cincinnati rzadko była o zagrywkach gitary czy basowych pętlach, tym, co wyróżniało ich twórczość na tle innych smutnych panów, były przede wszystkim partie perkusyjne. Co pamiętamy z "Bloodbuzz Ohio"? Bębny. A z "Sea of Love"? Bębny. Nie widzę głosów odrębnych.

Nic dziwnego, że kolejni następcy znakomitego, już dziesięcioletniego (!) "Trouble Will Find Me", wypadali dość blado na tle starszych nagrań: muzycy postanowili pozbawić swoje piosenki ich największego atutu. To jakby Giannis Antetokounmpo wstał któregoś dnia, i uznał, że już nie będzie wchodził na kosz, że od dziś tylko rzuca trójki.

Rozumiem chęć spróbowania czegoś nowego, a prawo do poszukiwań artystycznych uważam za jedno z tych zupełnie podstawowych praw człowieka, które nie wiedzieć czemu nadal nie doczekały się precyzyjnego wyartykułowania, ale pewne rozwiązania po prostu nie mają prawa zadziałać.
Trzy przeciętne albumy dalej, powrót do sprawdzonych rozwiązań wcale nie musi być przyznaniem się do błędu, może być zupełnie nowym otwarciem.

Parasole prosimy pozostawić na zewnątrz.

Wieńczący "Laugh Track", niemal ośmiominutowy "Smoke Detector" to fantastyczny, dynamiczny jam, w którym panowie z the National zapuszczają się w rejony, które kojarzą się raczej z Protomartyr, czy, w co ciężko w 2023 r. uwierzyć, pierwszymi dwoma albumami grupy z Ohio, bo jest tu coś z intensywności i zażartości "Slipping Husband". Aż chciałoby się zapytać, czy mają tego więcej.

Komentarze

Popularne posty