Tekst alternatywny




Na styku marketingu i zarządzania zasobami ludzkimi dość błyskotliwą karierę robi pojęcie "schematów kreatywnych", czyli pewnych dość ogólnych sposobów konstruowania materiałów, w których poszczególni aktorzy (w tym produkty/usługi) mają z góry przypisane, jasno zdefiniowane role. Istnieje przynajmniej kilka takich schematów, a wybór konkretnego wzorca zależy od preferencji grupy docelowej, do której staramy się dotrzeć. Odbiorcy dość dobrze odnajdują się w tego typu opowieściach, bo są to piosenki, które gdzieś już słyszeli, więc produkt relatywnie gładko przechodzi przez gardło, po drodze spisując numer karty kredytowej, jej datę ważności i kod CVC.

Czy wzięli to z Vonneguta, czy maszynowych badań nad opowieściami, nie chcę wnikać, w każdym razie odkąd sprzedaje się raczej historię stojącą za produktem, niż produkt taki, jakim go pan robotnik stworzył, literatura jest dosłownie wszędzie, choć zupełnie nie widać tego w statystykach rynku książki (za to z reklamą według niektórych szacunków stykamy się nawet ok. 20 000 razy dziennie).

Ten przydługi wstęp pisałem z intencją wskazania palcem na literaturę próbującą się wymykać dobrze rozpoznanym "schematom kreatywnym", czy to przez samo ignorowanie ich istnienia, czy przez poszukiwanie sposobu na stworzenie nowego archetypu, poprzez rozszerzanie istniejącego katalogu wzorców lub po prostu pisanie rzeczy, które bardziej istnieją, niż dają się czytać. 

Tak rozumiem misję literatury niekomercyjnej, sypiącej konfetti w tryby, między płatki a mleko, kawę a ciastko.

Z książką, której poświęcę kilka akapitów, mam jeden drobny problem, który sprawia, że piszę mi się dość niezręcznie. Na piątej stronie tomu "/obraz/może/zawierać/" Marty Eloy Cichockiej znajduje się lista nazwisk, które z różnych względów mogą znajdować się w treści zasadniczej, i tak się złożyło, że się na tej liście zaplątałem. Doszło nawet do tego, że zwróciłem się do dwóch zaufanych osób z pytaniem, czy w takiej sytuacji w ogóle wypada skreślić tych kilka umiarkowanie błyskotliwych zdań. Sam fakt istnienia notki pozwala dociec, z jakimi odpowiedziami się spotkałem, a personalia zaufanych osób pozostawię dla siebie. Wróćmy do treści zasadniczej.

Nowa książka Marty Eloy Cichockiej jest bardzo precyzyjnie zmapowana, osadzona w konkretnym wycinku czasoprzestrzeni, a w zasadzie w kilku nakładających się na siebie i przenikających siebie nawzajem porządkach, na nie tyle styku, co raczej w strefie zgniotu, wzdłuż zgrzytu cyfrowego z realnym.

Oprócz wspomnianej już listy nazwisk (dość symptomatycznej zresztą, zważywszy na translatorskie doświadczenia autorki), na "dzień dobry", jeszcze przed mottami, otrzymujemy wyczerpujące wyjaśnienie tytułu tomu. Sama zastosowana formuła jest dość niepokojąca, miejscami wygląda raczej na wygenerowaną, niż napisaną, choć pod koniec natrafiamy na zwrot, no właśnie, będący próbą ukonstytuowania pewnej (rozległej) wspólnoty, czy może rzucony w pustkę, pal licho, realną czy cyfrową? Nie ma wątpliwości, że ten fragment został stworzony przez istotę czującą, ale jego bezradność tylko potęguje poczucie niepokoju. Niepokój zresztą jeszcze nam się przyda, tymczasem oddajmy głos autorce:


"/obraz/może/zawierać/" złożony jest z ponumerowanych "pętli", o których lubię myśleć jako o "segmentach" bądź "modułach". Budowa jest jednocześnie konsekwentna i niekonsekwentna: choć poszczególne pętle pojawiają się na całej powierzchni tomu, liczba części składowych każdej z nich ulega zmianom, niekiedy zresztą dość drastycznym. Pętle te różnią się od siebie nie tylko długością, ale także tematyką, nie mówiłbym jednak o odfajkowywaniu kolejnych zagadnień, wydaje mi się raczej, że obszerność poszczególnych segmentów wynika nie tyle z literackiego, co bardziej fotograficznego warsztatu autorki. Zamiast tradycyjnych lub stworzonych na potrzeby gatunków literackich mamy tu zoom, kadrowanie, czas naświetlania i inne rzeczy, o których nie mam pojęcia, gdy wrzucam zdjęcie cudzego wiersza na IG.

Warsztat fotograficzny pracuje jednak na poetyckim materiale i pisarskich przywarach: natręctwach i następstwach, koncentracji na niewielkim wycinku, sprawozdawczości i korzystaniu z gotowych materiałów, które nie wymagają autorskiego komentarza, bo już samo umieszczenie ich w innym miejscu jest w pełni wystarczającym komentarzem. Tak jest w poruszającym fragmencie pętli opatrzonej dwunastką:


Samo następstwo tematów można w zasadzie zamknąć (za każdym razem groźniej brzmiącą) frazą "lepiej już było". "/obraz/może/zawierać/" zaczyna się cicho i kameralnie, eksplorując raczej przestrzenie prywatne, wychylając się ku światu głównie po to, by móc przetransportować się z jednej przestrzeni prywatnej do drugiej. We wprawdzie nieco odległym od sielanki, ale w jakimś sensie kojącym obrazie (przyjrzyjmy się corsince, która niestrudzenie przemierza górskie drogi), pojawiają się (znikąd, zewsząd, z zewnątrz) kolejne spękania. Sprawy widocznie się komplikują, a przez powstałą szczelinę wkracza realne, które domaga się nie tylko zajęcia stanowiska, ale także jego obrony oraz podjęcia konkretnych działań.

Pojawiający się łańcuch katastrof pełni tu funkcję w jakiś sposób emancypacyjną, konstytuując podmiotkę i wymuszając zakasanie rękawów, co jakoś wpisuje mi się w historię powojennego amerykańskiego feminizmu i falloutowe "war, war never changes".

Anatomiczne szczegóły z pętli numer trzy nabierają ciężaru, stając się jednocześnie stawką w brutalnej grze oraz narzędziem przetrwania. Ciało bohatera, ciało ofiary, ciała obce i bliskie zarazem, ciało jako wehikuł umożliwiający obserwację i namysł. Nic o "Chatce Puchatka", czynności zogniskowane wokół podtrzymywania życia, swojego i cudzego, piszące jedynie sprawozdania, a i to pomiędzy bardziej niezbędnymi i budzącymi większy szacunek czynnościami.

Polityka, pozornie odległa, zamknięta w schronach, otula świat swoim zbrojnym ramieniem.

W wojennej zawierusze pojawiają się, niejako z ponurej konieczności, także wątki ekonomiczne, a autorce udaje się dotrzeć do samego parszywego rdzenia instytucji kredytu, i jest to opis tak boleśnie celny, że chyba lepiej by było, żeby nigdy nie musiał powstać:


Co pozostanie, oprócz leju po bombie?

Wieńcząca tom "pętla nieskończoności" wraca do opowieści znad ogniska, do porządków magicznych, ale zakorzenionych w naturze, stanowiących jej baśniowy, mityczny naddatek. Wracamy do opowieści, które zostawiliśmy w momencie, gdy zaczęliśmy budować zdolność kredytową, gdy zamarzyliśmy o wycofaniu się w przestrzeń prywatną.

Opowieści zostaną, niezależnie od tego, czy uda się je wpisać w "schemat kreatywny".

Komentarze

Popularne posty