Dwadzieścia dziewięć "miłości"

Brexitcore się ustatecznia. Najnowsze płyty Fontaines D.C. i the Murder Capital gdzieniegdzie jeszcze pochrząkiwały, ale zasadniczo opowiadały się po stronie piękna: nie zawsze oczywistego, nie zawsze słyszalnego podczas pierwszego obrotu albumu, ale jednak piękna.

Czy IDLES zauważyli trend i postanowili się dostosować? A może "TANGK" po prostu jest kolejnym krokiem ewolucji, która była zauważalna już na "Ultra Mono", w pozostającym od lat moim faworytem w dyskografii grupy "A Hymn"?

Zanim przejdziemy do samej zawartości, odnotuję jeszcze popkulturowe znaczenie nierobów z Bristolu: dziesiątki wyświetlających się przez ostatnie dwa tygodnie w moim facebookowym feedzie postów, wprowadzające mnie w błąd recenzje w prasie muzycznej (tak, już tydzień temu chciałem sobie włączyć nowych Bumelantów podczas powrotu z pracy), atmosfera wyczekiwania, która po prostu nie mogła się nie udzielić, nawet nie dlatego, że to tak ważny zespół, co raczej przez to, że na płyty w 2024 roku raczej się nie czeka, raczej nie wypatruje się ich z dużym wyprzedzeniem. Było w tym coś starego, było to bardzo świeże.

A może czekaliśmy na album gitarowego zespołu, bo według wszelkich doniesień miało na nim nie być zbyt wielu gitar?   

Purystów uspokoję: gitary wcale nie wyleciały przez okno, wciąż stoją w studiu, czasem nawet ktoś po nie sięga (tak jest chociażby w świetnym, singlowym "Gift Horse"), choć nacisk położony jest raczej na różne kalkulatoropodobne przeszkadzajki, jak np. w uważanym-przez-niezbyt-uważnych-krytyków-za-utwór-w-stylu-Sleaford-Mods "POP POP POP".

Przesunięcie środka ciężkości z drewna i drutu na układy scalone otworzyło nowe możliwości brzmieniowe, z których szkoda byłoby nie skorzystać. Nie wiem, ile w tym zasługi samego zespołu, a ile pracy włożonej przez osoby producenckie (Nigel Godrich, Kenny Beats i pozostający w strukturach IDLES Mark Bowen), ale "Tangk" warto słuchać warstwa po warstwie, zwłaszcza w spokojniejszych partiach, żeby docenić to, co dzieje się w tle.

Dwadzieścia dziewięć "miłości" zmieszczonych w czterdziestu minutach muzyki to oczywiście sporo, zwłaszcza że często jest to słowo nie tyle wykrzyczane (to już przerabialiśmy), co raczej wypowiedziane relatywnie czule, bez zgrywy, z otwartą przyłbicą. Dokładnie tak, jak zasługuje na to miłość.

A że trzeba będzie prawdopodobnie rozejrzeć się za nowym wkurwionym zespołem? Cóż, znajdziemy i taki. Zawsze znajdujemy.



Komentarze

Popularne posty